Pod Archaniołem
niedziela, lipca 24, 2005
  Pozdrowienia z Basenu Aniola  
wtorek, lipca 19, 2005
  Dwuoki koń .

Dziadek Paweł wyleczył jednookiego konia. Zdecydowanymi palcami. Ciepłą dłonią. Cierpliwością. I szemraniem gwarem berneńskim z okolic Wysokiego Aargau. Włosy grzywki zaczęły wypadać. Skóra nad ruchliwą gałką oczną wypłowiała i zrobiła się szorstka. Paweł codziennie smarował to miejsce łojem jeleni. W taki sposób zapobiegał uszkodzeniu naczyń wieńcowych. Czoło koni nie może pęknąć. Żyłki nie powinni wykrwawić. Skóra musi się usunąć. I po pierwsze zrobić miejsce kolczastym rzęsom końskim. Kiedy zjawiła się wilgotna gałka, zagadkowe ciemnobrunatne drugie oko, wystraszony koń kopnął tylną nogą i pędził galopem.

Dwuoki koń robi dzikie skoki. Świat się rozszerzył dla niego jak dolny płat skóry czołowej. Jest nieposkromiony, bezwzględny i płochliwy. Ciągle zrzuca starego opiekunka. Koń dwuoki jest niewdzięczny i zdziwiony. Odkąd więcej widzi, mniej słyszy. Już nie mogę wymagać od Pawła porannych przejażdżek. Koń lęka się teraz wszystkich niespodzianek, wszystko jedno, od której strony się zjawiają. Czy od prawej lub od lewej. Mój dziadek ma chory kręgosłup. Wycierpiały się błogosławiające siły jego rąk.

Świat jest jak książka i posiada więcej niż dwie strony. Mój koń przeprowadził się. Niecierpliwie uderza kopytami w nowej zagrodzie w Schönefeld. Sonja donosi, że pola są już sprzątnięte i że jest gdzie jeździć kłusem. Ale że pozostałe konie, mimo że pochodzą z Islandii, Irlandii, Tyrolu, Rosji, z Polski i ze wszystkich niemieckich landów, traktują przybyłego ze złośliwą rezerwą.

A dlaczego konie mieliby mieć lepiej od nas? Życie jest sprawą czysto językową. Dwuoki koń musi się teraz nauczyć rżeć w chórze. A ja muszę się nauczyć jeździć na nim. I muszę leczyć złamane kości dziadka. Wczoraj sprzedawczyni w piekarni mnie pytała, skąd ja jestem. Od sześciu lat kupuję tu codzienny mój chleb. Mówię zadumana. Nie ma konkurencji. Ani uczciwej, ani nieuczciwej. Z Bawarii? Śmieje się, w najlepszym humorze od samego rana. Bo za ladą stoi tłum ludzi głodnych. Czekają na śniadanie. Świeże bułki, tak zwane w Berlinie „Schrippen“ wypadają z piecyka. Są takie gorące, że torebki papierowe, do których sprzedawczyni je wsuwa, spalają się natychmiast na popiół. Od niedawna musimy prosić o „Spitzbrötchen“ (bułki spiczaste). W piekarni bezkonkurencyjnej. W dawnym mieście nazwanym po królowej Luizy. Roi się od przybyłych. A czy umieramy tu z głody albo nie – to zależy tylko i wyłącznie od sposobu wymawiania pojedynczych słów.

Dwuoki koń przybył do Schönefeld. Dziadek w Pennsylvania musi nabrać otuchy. 
czwartek, lipca 14, 2005
  Przechadzka po plażach .

Berlin zbudowany jest na piaskach. Na lotnych piaskach brandenburskich. W Berlinie nie ma twardego gruntu. Berlin jest miastem otwartym i obfitującym w plaże naturalne. W wody stojące i płynące. W naturalne bary plażowe i jeziora, które można przepływać kraulem lub statkiem. Zaczynając od Wielkiego Wannsee i Wielkiego Müggelsee na południu miasta aż do Plötzensee (Jeziora Płoci), Weißen See (Jeziora Białego), Schäfersee (Jeziora Pasterza) , Waldsee (Jeziora Lasu), Heiligensee (Jeziora Świętego), Hubertussee (Jeziora Huberta), Malchower See (Jeziora Malchowskiego), Laßzinssee (Jeziora Laßzins), Jeziora Arkenberge i jak one się tam wszystkie nazywają. Wszędzie na brzegach ludzie zanurzają stopy w miękkim piasku.

Aczkolwiek przywieziono tego lata paręset ton piasku do historycznego centrum Berlina. Nasypano go na wysokość półtora metra na pustym placu przed skażonym azbestem Pałacem byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Akurat w tym miejscu odbyć miały się tegoroczne mistrzostwa piłki w siatkówce plażowej. Z widokiem na Katedrę Berlińską, na Lustgarten, na fontannę (no proszę, nawet woda), na Stare Muzeum, na jeden lub dwa autentyczne kościoły Schinkela i na niezniszczalną fasadę budynku reprezentacyjnego w stolicy państwa, które przestało istnieć. Dookoła szaleje komunikacja miejska i ruch prywatnych samochodów.

Modne stało się zrzucanie latem całych ciężarówek piasku do prawie wszystkich europejskich stolic. Podczas wielkich ferii troskliwi burmistrzowie zamykają wielopasmowe magistrale miejskie w centrum, oczywiście tylko odcinki położone nad rzeką, i budują dla tych, którzy zostali w domu, kilometrowe plaże z prawdziwego piasku nadmorskiego. Jest tam wszystko, co potrzebne: leżaki, hamaki, huśtawki, parasolki przeciwsłoneczne, studnie z wodą naturalną do picia, natryski, kilkunastometrowe dysze rozpylające, plac zabaw, ściana do wspinania się, paski na Boccia, pole na Boule, promenady, aleje pocałunków, bary Cahpirinha, piasek i palmy. W taki sposób przekształciła się w Paryżu autostrada miejska „Georges Pompidou“ po prawej stronie Sekwany, naprzeciwko Ile-de-la-Cité, w 3,5 kilometrową „Paris Plage“. W Brukseli plaża miejska nad Senne nazywa się lapidarnie „Bruxelles les bains“. W Pradze dowożą piasek na brzeg Wełtawy do południowo zachodniej dzielnicy Smichov. Wiedeń posiada na Wyspie Dunaju najdłuższą naturalną plażę miejską (42 kilometry) wśród wszystkich metropolii europejskich. Oprócz tego nad Starym Dunajem jest jeszcze dodatkowo sporo kilometrów specjalnie dla nudystów. Rzym na skromnych 180 metrach długości i 6 metrach szerokości zasypuje piaskiem rzecznym brzeg Tybru za Piazza Navona, po prawej i lewej stronie mostu „Ponte Umberto I.“ I tak dalej. I tym podobnie.

Ludzie z prawdziwych krajów południowych pękają ze śmiechu. Ich rzeki latem całkowicie wysychają. A przerwy obiadowe wolą spędzić za zasłoniętymi oknami. Badacze środowiska ostrzegają przed turbulencjami w solarnym polu magnetycznym i ziemskimi dziurami w warstwie ozonu. A dermatolodzy doszli do wniosku, że prawie wszystkie mleczka do ochrony skóry przed słońcem są szkodliwe.

Berlińczyków nic to nie obchodzi. Miasto nie może sobie pozwolić na wydatki w wysokości kilku milionów tylko i wyłącznie na piasek sypki. I życie plażowe unormowane przepisami takimi jak godziny otwarcia, wstęp, bariery, płoty, kontrole torb plażowych, parawany, zakaz sprzedawania napojów w butelkach szklanych i koncerty wieczorne nie ma tu szansy. Parę wiader piasku – i już mamy pod oknami siedziby kanclerza nową plażę miejską „Bundespressestrand“. Wiadomo, że kto tam siedzi pod parasolem z gołym brzuchem, nie nosi plecaka z materiałem wybuchowym. O tym już wiedzieli architekci trującego pałacu dawnej Republiki, że golasy w tym kraju są bardziej nieszkodliwe niż ludzie w krawatach. I tak rozpleniły się na piaskach brandenburskich jak pokrzywa Beach Bary i Playa Paradysy - King Kameamea, Cocktailfactory Bezczasu, Oranke Orange, Karma Beach, Heinz Minki, Bar Europy na Plaży Wschodniej, Pływak Wolny i inne, których nie sposób spamiętać. Kiedyś (w zeszłym roku albo dwa lata temu) było jeszcze tak, że jeśli w barze plażowym Mitte (Strandbar Mitte) już nie było wolnego leżaka, to się stamtąd wychodziło. Bo mają komplet. Dziś, nie troszcząc się o nic, siadamy na piasku, na suchej trawie, na twardych kamieniach przy brzegu. Nowe powstające bary plażowe pachną jak pastwisko alpejskie. Nie znają przymusu konsumpcji. Ani przymusu zajęcia leżaka, albo wolnego miejsca przy stole. Można się „samo-obsłużyć” przy różnych barach. Albo przywieźć własne piwo. Obchodzić urodziny dziecka. Kroić torty urodzinowe. Smażyć świnię. Piasek gdzieś tam jeszcze leży, ale nie jest on już obowiązkowy dla tego w Berlinie typowego, rozluźniającego poczucia „zanurzania stopy w miękkim piasku“. W Kiki Blofeld przy ulicy prowadzącej do Köpenick (Köpenicker Straße) za warsztatem samochodowym wiszą na drzewach żyrandole z kryształu. Stoją ciężkie stylowe meble nad dachem garażu dla statków. A na dole można, w razie deszczu, i jeśli poziom wody Szprewy nie jest za wysoki, tonąć w miękkich fotelach pluszowych lub spacerować po czerwonym dywanie. 
poniedziałek, lipca 04, 2005
  Jednowymiarowe Ja .

Kilka dni spędziłam w Stralsundzie. Pływałam w Bałtyku, czyli właśnie w Sundzie. Skóra przedramion przybrała niewinny kolor złota. Rano ćwiczyłam Tai Chi na plaży. Teraz, po powrocie znajduje na biurku stare pytanie W. Nakreślone niedbale na podkładkę do pisania. Najprawdopodobniej podczas nocnej rozmowy telefonicznej.

Nasza wymiana myśli w sposób naturalny jest zaburzona, ponieważ często nie widujemy się przez dwa, trzy tygodnie, a potem jesteśmy razem 5 dni i noce. Łatwo więc stracimy głowę. I czasami zapominamy rzeczy najważniejszych. Jak kluczy do mieszkania. Kart kredytowych. Lub pingwinów.

Kiedyś, chyba z jakiejś konferencji, z pokoju hotelowego lub lotniska tego świata, W. zadzwonił w nocy i bardzo był podniecony, ponieważ akurat w tamtym mrocznym momencie zrozumiał, że język angielski ma dwa wyrazy na określenie „ja“: „I“ i „me“. Że angielski ja jest wielowymiarowe. W przeciwieństwie do niemieckiego ja. Które zawsze gra na jednej tylko nucie. Że angielskim „I“ mówi się raczej z głębi duszy lub ciała, natomiast „me“ raczej z powierzchowności. Cokolwiek to ma znaczyć. Uzewnętrznione. Abstrakcyjne. Ja. Z dystansu. Pojmowane. Uprzejme. Ja. Wyobcowane. „It’s me“. Jestem. Ale: nie ma mnie. Oddalenie się od samego siebie. I nadal mieć na myśli i na końcu języka „ja“. Co ja wiem.

W. chciał wtedy – kiedy to właściwie było? – w swojej euforii podczas nocy pełni, wiedzieć ode mnie, czy istnieje jakiś odpowiednik na „I“ i „me“ w języku niemieckim. Rozkładana wypowiedź własnego ja. Twórcza perspektywa własnego ja. Ja jako przestrzeń. Wielowymiarową. Z rogami i kątami. Ostrymi i spiczastymi. Albo w języku polskim. Lub w którymkolwiek języku, który znam. Byłam zaskoczona. Wyrwana z własnych myśli nocnych. Pewnie bywałam znowu w Japonii. Napewno spacerowałam po nocnym Tsukuba. Albo czekałam na skrzyżowaniu w Toyama na głos kukułki. Chciałam czyścić czarne buty. I znalazłam „portable premium liquid shoe polish black“. Made in Korea. Ale kupione w sklepie, w którym wszystko kosztuje tyle samo – sto Yen. Które ręce jesczze przed Wielkanocą wsuwały tu wszystkie rzeczy z naszych walizek do odpowiednich szuflad? Nie mam pojęcia. Powiem osłupiała. Muszę się zastanowić.

Sąsiad W. w Stralsundzie jest niewidomy. Mieszka z żoną widzącą na parterze. My na trzecim piętrze mamy piękny widok nad ogródkami działkowymi na Sund i na wyspę Rugię. Wczesnym wieczorem możemy śledzić oczami prom na wyspę Hiddensee, jak bierze kurs na otwarty Bałtyk. Zmywam naczynie i wschodzące słońce w kuchni razi jeszcze o wpół do dziesiątej. O północy świeci nad horyzontem nadal błękitne pasmo światła godne poezji. Dla nas niemych na trzecim piętrze. Gdzie podziało się angielski „me“ w języku niemieckim? Gdzie w polskim? Sąsiad z parteru niczego nie widzi. Pytałam go, jak się wprowadził. W. uważał, że pytanie nietaktowne. Ale ja chciałam wiedzieć. Czy on liczy stopnie schodów. Czy je widzi. W cieniu. Czy rozpoznaje mnie, czy głos mój. On wszystko wie dokładnie. Ile jest kroków do skrzynki: Ja nie mam pojęcia. Ile schodów oddzielają mnie w piwnicy dla rowerów od sypialni na trzecim piętrze. Wczoraj rano widziałam z naszego balkonu, jak on zdecydowanym krokiem wyszedł z domu. Pod prawą ręką trzymał żonę. Zamiast białej laski. Torbę rzuconą na plecy. W drodze do plaży. Jestem pewna, że on prowadzi żonę. Nie żona jego. Jestem pewna, że on dokładnie wie, ile kroków mają przed sobą na asfalcie, zanim trafią na piasek. Nie ona. Nigdy jeszcze nie widziałam człowieka, który tak bardzo pewnie siebie w niedzielę rano przekracza świat.

Jednowymiarowe ja. W. i ja nie jesteśmy dobrze zgraną parą. Ty niewidomy. Ja laska. Albo odwrotnie. Nie mamy zgranego języka. „I“. „Me“. „Ich“. „Ja“. W dalszym ciągu zastanawiam się nad „ja“ Konwickiego. Najważniejsze pytania czekają nie zauważone na podkładce do pisania na biurku. Myślę o literackiej konstrukcji „ja“, wszystko jedno w którym to języku. Pierwszoosobowy narrator nie może być wszechwiedzący, ani w języku polskim, ani niemieckim, angielskim, japońskim. W przeciwieństwie do wszystkich ja, których spotykamy codziennie na ulicy, w metrze, w pociągu regionalnym. I które już nad ranem lekko alkoholizowane obwieszczają „Ja? Nie!“ albo „Ja? Myślisz sobie!“ albo „Ja? Nie, ze mną to nie!“

Pierwszoosobowy narrator powieści nie może być wszechwiedzący. Spróbowałam to kiedyś wyjaśnić garstką studentów polonistyki. Nikt mnie nie zrozumiał. Pierwszoosobowy narrator nie może wyskoczyć ze skóry. Z własnej perspektywy. Z własnego języka. Pierwszoosobowy narrator nic nie może wiedzieć o innych postaciach, ani o świecie przedstawionym. Może tylko domniemywać. Subiektywnie. Interpretować. Raz słusznie. Raz nie słusznie. W końcu każdy pierwszoosobowy narrator błądzi. Z powodu wyższej dramaturgii. Po nad nim stoi – koniecznie i zawsze – autor. A ten ma własne interesy. Własne wymiary. Pierwszoosobowy narrator jest z góry skazany na niepowodzenie.

A jednak. Kiedy postać literacka Konwickiego uznaje, że „Nazywam się Piotr, bo urodziłam się tego roku, kiedy wszystkie córki chrzczono imieniem Agata, a wszystkich synów imieniem Piotr.” wtedy ten pierwszoosobowy narrator ma rozszerzoną, ogólną świadomość.

Czekam na burzę. Klucze do mieszkania W. ma przesłać pocztą. 
wtorek, czerwca 28, 2005
  Sprawna Anka .

Ufność stawia się z powrotem tak znienacka ja otwiera się książkę telefoniczną. Nowa fryzjerka ma na imię Birgit. Ostrzygła mnie dziś krótko, ale nie za bardzo.

Birgit mówi, że brak jej słów. Do fryzur.
Jestem zdumiona. Masz przecież katalogi. Pisma. Trendy. Mody.
Odkłada nożyczki. Sprawdza w księgi sezonu. Jest gruba jak moja książka telefoniczna. Tylko kolory do farbowania włosów maja w tym roku nazwy. Odcienie dla kosmyków. Dla papilotów. Nazwy obrazowe. Niewyobrażalne farby pastelowe. Różnobarwne nazwy sztuczne. Pobudzające apetyt. Aż ślinka nam idzie. Jednosylabowe farby mieszane. Jak piana morelowa. Lub rzeżucha gorzka. Powidła z malw. Czary buki czerwonych. Matowozłote łodygi cynamonowe. Pył kwiatów brzoskwiń. Nazwy jogurtów. Nazwy z włoskiej lodziarni obok. Z supermarketu. Ze sklepu z nabiałem. Po lekkich deserom twarogowym. Birgit jest niezdecydowana. A ja nie chcę mieć ani żadnej nazwy ani farby na głowie. Fryzjerka puszcza księgę z rąk. Opuszcza salon. Zamawia u włoskiego kelnera dwie kawy mleczne w szklance. „Mamy czas dla włosów“ – napisane jest na szybie. Pismem lustrzanym. Dla mnie.

Bezczelna fryzura nie może być. Twierdzi Birgit. Nożyczkami majstruje przy karku. Fryzura nie jest uczuciem.
Nie ruszam się. Bezczelność nie jest uczuciem. Bezczelność jest zachowaniem. Niepohamowanie się. I dlatego tym bardziej fryzura nie może być bezczelna. Język jest staroświecki. Powiem Birgit. I ociężały. Wehikuł, który nie może wyżyć bez liter. Żadne słowo nie nadąża za fryzurą. Bo każde jest niezgrabne. Nieokrzesane. „Seksowny“ jest jedyny przymiotnik, który zna podręcznik głów uczesanych tego lata. Seksowna fryzura. Birgit jest rozczarowana. Kobiety na zdjęciach maja rozczochrane i kolczaste włosy. Wyglądają nieuczesane. I niewyspane.

Za krótko ostrzyżone włosy, twierdzi fryzjerka, to wygląda za bardzo sportowe. I dziwi się, że ostatnia fryzura tak długo się trzymała.
Czy to nie jest normalne? Pytanie głupkowate. Dokąd miałaby się udać? Przeterminowana fryzura? Do Dudena w nowej pisowni?

Sprawna fryzura, przyznaje Birgit, podoba mi się. Słowo z lat siedemdziesiątych. Szybko tnie włosy na czole. Odpadające włosy łaskoczą. Zamykam oczy. I przerzucam słownik etymologiczny. W duchu. Sprawny należy do języka biblijnego. I miało początkowo znaczenie „sprawiedliwości“. Dopiero w dziewiętnastym wieku przymiotnik ten przybrał znaczenie „dobrze wyćwiczony fizycznie, dobrze działający, zręczny w ruchach, w wykonywaniu czegoś“.

Niech będzie. Sprawny. Powiem tonem pełnym ufności. Sprawna fryzura. Sprawna fryzura letnia. 
poniedziałek, czerwca 27, 2005
  Szum w uszach .

Tydzień temu ubyło mi ufności. Jednocześnie zamilkł szum w prawym uszu. Już nie jestem w stanie odczytać sejsmograficznych rejestracji własnych narządów wewnętrznych i zewnętrznych.

Dwa tygodnie temu wędrowałam do lekarki specjalizującej się w otorynolaryngologii we wschodniej części miasta. Położyłam się w pięć dni z rzędu na leżak w jej gabinecie, ona mnie podłączyła pod kroplówką. I dostałam przezroczysty płyn do żyły.

Przemilczam połowę swojego życia. Z powodu usprawiedliwień niewysłowionych. W celu pilnowania matematycznej równowagi pomiędzy słowem a nie-słowem. I ze względu na dziadka w Ameryce.

Codziennie ściekało kroplami 250 ml HAES 6% do mojej krwi. Potem wracałam rowerem przez Alexanderplatz do domu. Pole nieuprawnione dla ciężarówek. W drugim dniu odkryłam drogę bardziej bezpieczną. I trafiłam na Karla Liebknechta w brązu. Pokazuje nie całkiem wyprostowanym prawym ramieniem milcząco w kierunku wschodu. Nosi gruby kitel roboczy. Stoi przy rogu ulicy pasterzy (Hirtenstraße) a ulicy własnej, czyli Karla Liebknechta. Na ławkach kamiennych dookoła pomnika codziennie odpoczywają emeryci. Nie miałam odwagi spytać ich, kim właściwie jest olbrzym z szlachetnego metalu. Nie ma tablicy żadnej. Ani z nazwiskiem, ani z datą, ani ze słowem pochwały. Lub podziękowania.

Codziennie tam leżałam 45 minut i milczałam. Słyszałam głos asystentki. Przy telefonie. Lub obok. Przed zasłoną z szarego materiału. Za którą ja wlepiłam oczy w biały sufit. Podczas gdy ona płukała przewody uszne. Usunęła czopy woskowinowe. Grzała uszy. I prowadziła uszy do badania słuchu. Do pokoju dźwiękoszczelnego.

Każdego dnia dopiero na ulicy Aleksandra czułam się ponownie bezpiecznie. Na całej jej długości rozrywany jest asfalt. Zamknięta jest całkowicie dla ruchu. Rowerom wolno przejeżdżać po paśmie dla pieszych koło monstrualnej budowli aż do mostu nad Szprewą. Akurat na wielopasmowych skrzyżowaniach zawsze najbardziej się bałam, że nijaki, ale najbardziej obcy mojemu organizmowi płyn powodować mógłby coś nieodwracalnego. Nie przekroczyłam przepisów drogowych. Ruszyłam tylko przy światłe zielonym.

Płyn pobudza przepływ krwi w uchu wewnętrznym, wyjaśniła lekarka. Ale ucho w dalszym ciągu tyka jak szwajcarski zegarek precyzyjny. Skarżę się uparcie. Podczas gdy ona wbije mi igłę w żyłę. Że mam się nie skoncentrować na szum. Poleca. Ale ja przecież muszę wiedzieć, czy nadal jest.

Cały litr i ćwierć tego płynu chemicznie zrównoważonego i bez żadnych działań ubocznych. Przedostał się do mojej krwi. Szum w uszach nie jest chorobą. Tym bardziej szum w uszach nie jest zawałem serca w uszu. Mam swoje wątpliwości co do diagnozy. Wracam do domu i położę się do łóżka. Tabletki, które mnie najpierw przepisała, przestałam brać po półtora dnia. Krążenie zostało zaburzone szybko i doszczętnie. Do sklepienia czaszki przebiła się fala morska wywołana pół roku temu przez trzęsienie morza w indyjskim oceanie przed wyspą Sumatra. Po raz pierwszy w życiu czułam się tak bardzo kiepski, że umrzeć mi się chciało.

Nie mam szumu w uszach. Dwa tygodnie temu zabrzęczały w prawym uszu objawy ufności, którą stracić miałam tydzień temu. 
sobota, czerwca 25, 2005
  Chodzenie gęsiego .

Dziennik Konwickiego z roku 1974 nie jest wcale dziennikiem. Dziennikarz ledwo coś nam opowiada z wydarzeń roku 1974. Sam przyznaje, że pisze „lże-dziennik“. Ale prawdziwych kłamstw też nie donosi. Myślę wyłącznie nad koncepcją trzeciej książki o Mistrzu.

Upał dziś nie do wytrzymania. Wróciłam do domu dopiero nad ranem rowerem z Neukölln. Obecnie w nocy ani robi się ciemno ani chłodno. Po południu głowa mi pękała. Położyłam się. Stawiłam budzik na wpół do piątej. Dłużej niż godzinkę człowiek w ciągu dnia nie powinien tonąć we śnie. Potem zbierało się na burzę. Temperatura błyskawicznie spadła o 15 stopni na przyjemne 21. Berlin jest zbieraniną światów.

Zapomniałam zupełnie, że mój Mistrz też miał Mistrza. Stanisława Dygata. Ale to przecież normalnie. Więc chodzimy gęsiego. Przez wieczność.

W dzienniku z roku 1974, który nie jest dziennikiem, lecz coś w rodzaju próby odnalezienia siebie samego, próby odnalezienia otoczenia, próby odnalezienia przeszłości – lub nawet próby wynalezienia siebie samego, próby wynalezienia otoczenia, próby wynalezienia przeszłości, mój Mistrz, Konwicki, dużo pisze o, komu dziw, swoim Mistrzu, Dygacie. Mistrz jest Mistrzem. I tyle. Jemu przyznaje się wiele miejsc. W życiu. W twórczości. Więc również w konstrukcji literackiego samookreślenia. „Kalendarz i klepsydra“ ukazał się w roku 1976. To też było normalnie. Rękopisy miały swoje do odleżenia. Również całkiem normalny był fakt, że Konwicki nigdy z nikim nie rozmawiał o tym, co aktualnie pisze. Nawet Mistrz jego nie wiedział, co uczeń jego robił w nocach roku 1974 na ulicy Górskiego. A potem Mistrz ten, dwumetrowej wysokości Dygat, tak strasznie się obraził z powodu fragmentów dotyczących jego osobę, że nie odezwał się już słowem do Konwickiego. Aż krótko przed śmiercią.

W. przylatuje w tej chwili na lotnisko Schönefeld. Berlin jest zbieraniną możliwości.

Cenzura nie pozwoliła na fragment w dzienniku, w którym Konwicki opisuje, jak dwa razy w życiu uderzono go po twarzy. Raz przed wojną. Podczas wielkiej pauzie w szkole podstawowej. Przez starszego ucznia. I raz po wojnie. W styczniu 1968 roku przez polskiego milicjanta. Wiem, że te sceny policzkowania wędrują przez powieści Konwickiego. Nawet nie trudno byłoby dla mnie, ustalić je dokładnie. Ale jakie to miałoby znaczenie?

Berlin jest zbieraniną wartości krańcowych. Nie znam żadnych anegdot o swoim Mistrzu. Zadzwonię do niego mniej więcej raz w miesiącu. Nie powiem mu, że napiszę jeszcze jedną książkę. 

ARCHIVES
kwietnia 2005 / maja 2005 / czerwca 2005 / lipca 2005 /


Powered by Blogger