Pod Archaniołem
sobota, kwietnia 09, 2005
  Język .

Język sprzeciwia się.
Słowa. Zdania. Pytania. Odpowiedzi.

W poniedziałku wielkanocnym siedzieliśmy w Altefähr w zimnym słońcu przy Sund. Rzepa długo jeszcze nie rozkwitnie. Pierwsza wycieczka rowerami. Pierwszy nie zamglony dzień. Nigdy w Japonii nikt nie wlepił we mnie oczy tak nieprzyjaźnie jak ludzie w stralsundzkim supermarkecie w sobotę Wielkanocnej. Tylko dlatego, że nosze inne buty. Stwierdzam uparcie. I że stawiam inne pytania. Czy dostanę, proszę panią, świeży chrzan? Wiatr jest ostry jak szabla samuraja.
- Co robilibyśmy inaczej - nagle pyta W. – gdybyśmy jeszcze raz pojechali do Japonii?

Śnił mi się język niemiecki. Był on rzeczą. Nieforemną bryłą. Brzękającym zimnym tworzeniem. Miał twarde kanty. Spiczaste rogi. Nieokrzesane krawędzi. Był pozbawiony ozdób i barw. Jak wnętrze naszego japońskiego mieszkania: w nijakim beżu. Był nieprzezroczysty, nieprzystępny a jednocześnie strasznie obraźliwy. Obudziłam się. Wszystkie kości bolały. Patrzyłam na sufit. Odkryłam spleśniały róg. Po stronie nawietrznej. Wilgotny klimat nad wodą. Ostra zima i ani żywej duszy. W mieszkaniu. Która by tu spała. Ogrzewała. Wywietrzyła. Wchodzę więc na drabinę i sprzątam octem. Wiadomości z jakiejś północnej stacji informacyjnej powtarzają się na okrągło. Przez calutki dzień. Co kwadrans. W sobotę i niedzielę. Bezbarwna dokładność języka niemieckiego. Z wyjątkiem dziesięciu minut dziennie. Nad Bałtykiem od godziny 19:50 do 20:00. „Ohrenbär“ (miś do uszy). Historie radiowe dla małych. Nasz rytuał infantylny. Nie ma to nic wspólnego z Japonią.

Jeszcze raz do Japonii? Z zebranymi przesądami i niepokojami? Z rutyną już robić zakupy w sklepie, gdzie wszystko kosztuje 100 Yen, w Kasumi i na straganie z warzywami przed instytutem? Bez żadnej skargi jechać rowerem po lewej stronie ulicy? Musiałabym się nauczyć poważnie japońskiego. Stwierdzam uparcie. Szukałabym sobie dobrego nauczyciela w Berlinie. Faceta! Powiedzieli, że słychać, której płci był nauczyciel każdego cudzoziemca. Mężczyźni, którzy brali lekcje u kobiety, od razu uchodzą za geje. Bo mówią po babsku.

W Washington Dulles czekał na mnie prawnuk brata mojej bohaterki powieściowej. Mówił bezbłędnie dialektem berneńskim. Ja jąkałam się swoim dialektem z Liestal. Jak Boeing w turbulencjach powietrznych nad kontynentem. Opowiadał, że miał 14 lat, jak go przenieśli z Konolfingen do New Holland. Że było mu dość trudno. W szkole. Na początku nic nie zrozumiał. Że było mu o wiele gorzej. Jak po półroczu zaczął rozumieć.

Nic zrobilibyśmy inaczej. Powiem i jadę do Berlina. W U-Bahn, na stacjach, na malutkim ekranie, pod podaniem minut, które trzeba przeczekać na następny pociąg, leciało zawiadomienie: „BVG opłakuje Andreasa von Arnim“. Bez końca. Jak północnoniemiecka armata precyzyjna. Przez całutkie dni robocze i świąteczne. Ktokolwiek był ten von Arnim, BVG na pewno nie jest żadnym Clemensem von Brentano.

W mieszkaniu pod Archaniołem umiera papież. Trzy dni przed śmiercią już mówili o nim w czasie przeszłym. Usłyszałam zdanie niemieckiej dziennikarki, że w młodości uprawiał sport. Dlatego umieranie trwa teraz długo. Przełączam na BBC.

Język sprzeciwia się. Nawet niemocie. 
Comments: Prześlij komentarz

<< Home

ARCHIVES
kwietnia 2005 / maja 2005 / czerwca 2005 / lipca 2005 /


Powered by Blogger