Pod Archaniołem
środa, czerwca 22, 2005
  79-lecie Mistrza .

Nigdy dotąd nie byłam na promocji książki Tadeusza Konwickiego. Nigdy dotąd nie udało mi się. Uzgodnić jedno z drugim. Jego nową powieść z moją obecnością w kraju. Mimo że zamieszkiwałam tutaj, i to nie raz. I w ogóle często bywam. Prawie zawsze jestem.

A tym razem, jak tylko dotarł do mnie do Berlina szum o wznowieniu „Kalendarza i klepsydry“, czyli o pierwszym nieocenzurowanym wydaniu dziennika z roku 1974, postanowiłam przyjechać pociągiem Eurocity prosto na Wiejską. W największą ulewę tej wiosny. Przemokłam doszczętnie wychodząc z podziemi pod Centralnym na Aleje Jerozolimskie.

Kawiarnia Czytelnika dwadzieścia po piątej już po brzegi wypełniona. Drżącymi palcami wyciągam portfel ze złotymi polskimi. Nabywam u pani za ladą w rogu dwa nienaruszone jak świeży śnieg „Kalendarze”. Z włosów kapią zimne krople, a okulary zachodzą parą. Ciężko padam z bagażem na jedną noc na ostatnim wolnym krzesełku na sali. Przecieram okulary. Potem mokrą twarz. I rozglądam się. Zaczyna się punktualnie. Mimo że jeszcze nie ma wszystkich. Ludzie gęsto stoją na schodach. Tłum nie spóźnionych zajmuje całą przestrzeń przed szatnią i ustępem. A reszta na pewno stoi na zewnątrz. Ogonek jeden wije się na trotuarze aż do Sejmu, a drugi kończy może koło Instytutu Głuchoniemych. Nie ma miejsca dla wszystkich. Wobec tego nie ma na co czekać. I punktualnie o wpół do szóstej pan Dyrektor wita pisarza i wiernych czytelników. Potem toczy się rozmowa. Nie ma umówionych pytań, z góry przyznaje prowadzący profesor Mencwel. Wierzę mu, bo Mistrz bryluje; sypie dowcipami, zaskakuje błyskotliwym puentami. Tak że nieraz, po zwięzłym spiczu następuje chwila niecodziennej ciszy. Moderator zgubił wątek i musi go odnaleźć. A mój Konwicki, widzę to z daleka, nabiera energii. Czerpie ją od nas tu obecnych. I przechodzi do następnego. Okrągłą godzinę. Raz tylko przerywa i prosi, by Gucio dosiadł się bliżej.

Potem ustawiają się kolejki. Po podpis. Do stolika w środku sali. Po prawej stronie pisarza i po lewej. Od Wisły prawie do Filtrów. Wprawną ręką autor bierze raz egzemplarz swojej książki z lewej strony, raz z prawej. Cierpliwie wsłuchuje się, dla kogo i z jakiej okazji ma dedykować. Za każdym razem. Wpisuje imię i nazwisko. Cierpliwie podpisuje się nawet w całym dorobku pisarskim, wyciągniętym z zakurzonych półek domowych. Ja mam dwa „Kalendarze”, świeżo nabyte w kasie. I stoję w kolejce od Filtrów. Nie wiadomo, która jestem, bo kolejka postpeerelowska nabiera tuszy. Rozrasta się wzdłuż i wszerz. Nikt już nie chodzi lub staje gęsiego. Tylko Pani za mną pcha się w moje plecy. Z całych sił i szerokimi biodrami. A poza tym narzeka, że po tamtej stronie chyba idzie szybciej. Pana obok mnie obdarza zdaniem wyjętym z leksykonu archaizmów: „Ale Pan chyba dobrze pamięta, gdzie pana miejsce w kolejce?” I proklamuje, pluralis majestatis, że: „Młodzieży wybaczamy, bo nie zna!” Ja źle znoszę bliski kontakt z ciałem nieznanej mi osoby. Ostrożnie obracam głowę. Pani ma na sobie czerwony kostium i na oko jest w wieku średnim. Stanowczo wyjaśniam, że jedno jest tylko pewne, że ona, szacowna Pani, stoi za mną i nieelegancko pakuje się na mnie. Z tyłu liceum, z przodu muzeum! Myślę. A pisarz cierpliwie podpisuje książki. Pani za moimi plecami daje koleżance w identycznej czerwieni szeptem do zrozumienia, że ja jej przecież wciskam torbę w brzuch. A torba, skórzana torba do podróży, torba z białej skóry cielęcej – raptem unosi mi gniew – jest częścią mojego ciała. Częścią mojej tożsamości. Częścią bagażu kolejowego. Bo ja prosto z pociągu! Triumfuję. A w torbie przywiozłam egzemplarz pierwszego wydania „Kalendarza i klepsydry”. Naruszonego. Ocenzurowanego. Dostałam go w prezencie od autora z okazji naszego pierwszego spotkania. Ozdobił podpisem własnym i dedykacją osobistą: „Pani Judycie, z życzeniami sukcesów w Polsce i w polonistyce, a także w życiu. Warszawa 7. IV. 1984”. Pani w czerwonym kostiumie udaje, rzecz jasna, że nie słyszy. A ja w zamian spokojnie pozwalam panu, który zgubił miejsce w grubej kolejce, by on pierwszy podsunął otwartą na stronie tytułowej książkę skupionemu na własnym podpisie pisarzowi.

Moja kolej. Nie podnosi głowy. On jest w tej chwili Mistrzem wszystkich. Jestem dla niego numerem dwadzieścia trzy w ogonku ze strony północnej. Siadam na chwilkę obok niego na wolnym krześle. Przyszłam tu z pracą. Mówię półgłosem. I podaję mu pierwszy „Kalendarz” i proszę o dedykację dla Niny T. z Oksfordu, która ma pecha podobnie jak ja i nigdy nie może zdążyć na promocję do Polski. Błagała w emailu „... jeśliś łaskawa, wykup mi egzemplarz z dedykacją, jeśli pan Tadeusz mnie jeszcze pamięta ...”. Pamięta. Potem drugi nowy „Kalendarz”. Dla mnie. Nie zastanawia się ani sekundy. Nie patrzy na mnie. Nic nie mówi. Ani słowa. Wpisuje to, co mi się należy. „Judytko, wszystko wiesz. 18. V. 2005”. I sięga po następny egzemplarz z kolejki po prawej.

Wyrywam niewinną torbę z brzucha pani w czerwonym kostiumie. I uciekam do miasta. Burza oddaliła się na wschód.

Sto lat! 
Comments: Prześlij komentarz

<< Home

ARCHIVES
kwietnia 2005 / maja 2005 / czerwca 2005 / lipca 2005 /


Powered by Blogger